Michał Gulan pracuje w SKK Polonia Warszawa w roli trenera motoryki, ale jego zawodowe dossier jest o wiele bogatsze. W trakcie rozmowy okazało się, że każda kolejna odpowiedź trenera Majka odsłania kolejne wątki, a wywiad mógłby trwać jeszcze długo i meandrować w różnych kierunkach. Niniejszym przedstawiamy Wam tę intrygującą i wielopłaszczyznową rozmowę, która pozwala nieco bliżej poznać, jak nietuzinkowym trenerem i człowiekiem jest Michał Gulan.
Zacznijmy od sprawy podstawowej. Praca w funkcji trenera motoryki koszykarek Polonii. Jak wiele generuje obowiązków i jakiego rodzaju?
Moją pracę z dziewczynami rozpatruję w kategoriach przyjemności, a nie pracy. To co wspólnie robimy, generuje co prawda sporo obowiązków, niemniej efekty tej współpracy są namacalne i zauważalne. Dlatego tym łatwiej utrzymać wysoki poziom pozytywnej energii. Nie chcę chyba zanudzać czytelników tym co robię, powiem tylko, że jest tego sporo.
Bardzo chętnie byśmy posłuchali.
Oprócz spraw absolutnie oczywistych, czyli współpracy ze sztabem, kierownictwem, społecznością i wolontariuszami, do zakresu moich obowiązków zaliczyć można między innymi przygotowanie i wdrażanie programów treningowych dla zawodniczek przed, w trakcie i po sezonie. Poza tym przygotowywanie rozpisek indywidualnych dla dziewczyn, głównie pod kątem ich potrzeb – tu w grę wchodzą już nie tylko moje akcenty, ale też indywidualne potrzeby dziewczyn co one chciałyby poprawić, co polepszyć i w jakim obszarze czują potrzebę pracy. Stale monitoruję też ich stan zdrowia i samopoczucie – to akurat robię zarówno dlatego, że dziewczyny mnie po ludzku obchodzą, jak również z bardziej przyziemnych względów: mogę lepiej reagować, dostosowując akcenty i obciążenia motoryczne. Nie jestem zaskoczony, jeśli któraś ćwiczy gorzej, bo trzymam rękę na pulsie, znam temat i nie tracę nerwów. Układam i przesyłam trenerowi do akceptacji lub zmian układ mikrocyklu tygodniowego – kiedy, jak, o której itd. proponuję układ treningów w ciągu najbliższych kilku dni. To samo robię zresztą przed sezonem, dostosowując obciążenia do etapu sezonu oraz terminarza ligowego. Mam całe mnóstwo najróżniejszych kolorowych tabelek (śmiech). Przeprowadzam badania i diagnostykę przed i w trakcie sezonu, analizuję to i przedstawiam w raportach – masa ciała, testy motoryczne, analizy, oceny, itd. Odpowiadam za suplementację zespołu, zarówno na treningach, jak i na meczach. Tutaj kluczowa jest moja współpraca z Martą Sakowicz i Maćkiem Godlewskim. Prowadzę też rozgrzewki i treningi motoryczne.
Teja Goršič wspominała w filmiku „Polonia na chacie” na fanpejdżu SKK Polonia, że spotyka się z Panem na ćwiczenia o 7 rano. Czy znaczy to, że każda zawodniczka ma w toku sezonu swoje indywidualne mikrocykle, którym trzeba poświęcić uważność i czas?
Każda zawodniczka ma możliwość uczestniczenia w dodatkowych treningach motorycznych. Niektóre dziewczyny z oczywistych względów dostają tę możliwość obligatoryjnie. Prowadzone przeze mnie treningi są zindywidualizowane praktycznie przez cały sezon, wszystkie koszykarki mają indywidualnie dobrane obciążenia. Dodatkowo jedne mają też indywidualnie dobrane ćwiczenia, drugie treningi dodatkowe, a Sosna i Misti indywidualne zarówno pory treningów jak i program. Reasumując, trenujemy mocno i dużo, ale jest to konkretnie stargetowane.
Fot. Krawczyk.photo
Na ile zmienia przygotowania przedmeczowe fakt, że drużyna ma zagrać – tak jak w Lublinie w play-off – dwa mecze, dzień po dniu?
Generalnie mikrocykl tygodniowy jest dopasowany do startów, co jest jasne i oczywiste. Cały sezon robimy swoje i reagujemy plastycznie na dynamicznie zmieniającą się sytuację, czyli kontuzje, COVID-19, przekładanie spotkań, choroby, samopoczucie i tak dalej. Przed i w trakcie samych play-off dodatkowo skupiamy się zdecydowanie bardziej na elemencie świeżości, odpoczynku i na odnowie biologicznej. Podczas sezonu falowaliśmy obciążeniami treningowymi, dostosowując mikrocykle do terminarza. Teraz w play-offach robimy tak samo. Układamy mikrocykl, rozpatrując szerszą perspektywę. Akcentujemy odpowiednio obciążenia koszykarskie i motoryczne oraz odpoczynek.
Jest Pan absolwentem elitarnej Szkoły Trenerów PZKosz. W Polonii występuje Pan w nieco innej roli. Na ile u boku trenerów Macieja i Adama jest przestrzeń, by wykorzystywać Pan doświadczenia i wiedzę z koszykarskiego boiska?
To prawda, mam background koszykarski, zarówno zawodniczy, jak i trenerski. Ukończyłem zarówno Szkołę Trenerów PZKosz, pracowałem i pracuję z młodzieżą, mam kilkanaście wychowanek w kadrach narodowych, choćby Gabrysię Kluczyńską. Odbyłem staż trenerski w USA. Generalnie koszykówka jest w moim życiu od zawsze i stanowi sporą jego część. Od pewnego czasu zmęczyły mnie jednak taktyczne „X’s and O’s” i postanowiłem rozwijać się w nieco innej przestrzeni – bliskiej i związanej z basketem, ale jednak innej. Moja wiedza i doświadczenie pomaga mi być lepszym trenerem przygotowania motorycznego. Mikrocykle, treści treningowe, akcenty i nawet same wzorce ruchowe staram się układać w taki sposób, żeby były jak najbardziej użyteczne koszykarsko. Prosty przykład: my nie potrzebujemy wyciskać sztangi na klatę 1×100 kg, potrzebujemy wyciskać jednorącz (hantel) 20×10-15 kg, bo podanie wykonujemy w zbliżonym wzorcu ruchowym, wiele razy podczas meczu lub treningu. I zależy mi na tym, żeby siła podania była powtarzalna. Trenerzy Maciej i Adam liczą się z moim koszykarskim zdaniem, często dyskutujemy, staram się zawsze szepnąć słówko swoich przemyśleń. Co trzy głowy, to nie dwie.
Obserwując z boku Pana kontakt z drużyną da się zauważyć, że darzycie się z zawodniczkami sporą sympatią. Jaki jest według Pana przepis na budowanie dobrego „team spirit”?
Nie mam żadnego konkretnego przepisu. Generalnie nigdy nie miałem problemu w kontaktach z płcią piękną, wychodzi mi to naturalnie. Powiem jednak tak: wcześniej byłem nieprzyjemnym trenerem, nawet treserem. Mam swoje za uszami. Straciłem kilka szans na wygranie złotego medalu mistrzostw Polski, bo nie umiałem stworzyć team spiritu, zawodniczki się mnie bały, nie lubiły mnie – jestem pewny, że zdecydowana większość z nich rzuciłaby we mnie kamieniem. Jest to etap życia, z którego wyciągnąłem wnioski. Teraz jestem trenerem, jakiego sam chciałbym mieć. Mam dużo więcej satysfakcji z takiej pracy, ze sposobu współpracy i z relacji z dziewczynami. Szanujemy się, mamy fajny, zdrowy układ. Żartujemy kiedy można, ale kiedy trzeba – spinamy poślady i wspólnie realizujemy nasze cele, podnosimy poziom, działamy razem, pozytywnie ładując baterie i nakręcając się wzajemnie. Znamy swoje miejsca i rolę. Dziewczyny wiedzą, że jestem dla nich, że mogą na mnie liczyć, no i że znam się na tym co robię. Ufają mi i wierzą, że to co robimy, ma sens. Widzą efekty u siebie i koleżanek. Dlatego z tym większym entuzjazmem przykładają się, wykonując niejednokrotnie potwornie ciężkie treningi. Ja z kolei staram się, żeby to co robimy miało nie tylko jakość, ale żeby również nie było dla nich nudne.
Czy dałby się Pan namówić na wytypowanie najsprawniejszych motorycznie zawodniczek w tegorocznym sezonie Energa Basket Ligi Kobiet z Polski i zagranicy w Pana prywatnym rankingu?
Chyba nie pokusiłbym się o jakieś kategoryzowanie, kto jest lepiej czy najlepiej przygotowany. Tutaj wpływ może mieć i zapewne ma wiele czynników, takich jak etap przygotowań, zdrowie (a wiadomo, że ostatnio temat COVID mocno krzyżował systematykę treningową), obciążenia meczowe (cześć zespołów grała dodatkowo w europejskich pucharach, wiec złapanie świeżości było zdecydowanie trudniejsze). Niemniej gdybym miał tworzyć takie listy, to z czystym sumieniem znalazłyby się tam nasze: Werka Preihs, Maryna Pyka oraz wśród zagranicznych Loryn Goodwin.
Od dwóch lat żyjemy w rzeczywistości pandemicznej. Na ile w Pana opinii wspomniany COVID-19 wpłynął na formę sportową i zdrowotną zawodniczek?
Każda zawodniczka, która przechodziła COVID, przechorowała to inaczej i tak naprawdę do końca nie wiadomo, jakie to będzie miało skutki. Faktem jest natomiast, że zdecydowana większość czuła się osłabiona i miała znacząco niższą wydolność. Ta niepewność, kto i kiedy złapie ten syf, oraz powikłania pocovidowe bardzo utrudniały pracę, zapewne generalnie wszystkim zespołom. My mieliśmy w tym sezonie kosmicznie dużo szczęścia, bo w gruncie rzeczy z końcem roku kalendarzowego 2021 mieliśmy już zapewnione utrzymanie w lidze, m.in. za sprawą tego, że mogliśmy się pochwalić praktycznie pełnym składem w każdym meczu.
Pracuje Pan też z koszykarzami i koszykarkami w wieku nastoletnim. Co według Pana trzeba priorytetowo rozwijać w młodym wieku, bo później trudno to nadrobić?
To prawda, pracowałem i pracuję z koszykarkami i koszykarzami w rożnym wieku oraz na różnych poziomach. Wśród absolutnych ABC w rozwoju młodych adeptów koszykówki wymienić należy kilka szerszych tematów. Po pierwsze technika. Najpierw ta podstawowa, indywidualna, później tak zwana użyteczna, wykonywana na pełnej szybkości, w warunkach meczowych, odczytując zachowanie przeciwnika. Praca w tym aspekcie trwa całe koszykarskie życie. Zawsze da się coś poprawić, doszlifować, dołożyć do arsenału. Druga kwestia to cechy wolicjonalne i psychologiczne, czyli mental. Współpraca na boisku i poza nim. Zasady. Waleczność. Dobry, pracowity i systematyczny charakter. Otwarta analityczna głowa. Twarda psychika, czyli tak zwana zimna głowa. Chęć do ciągłego podnoszenia swojego poziomu, bycia lepszym każdego dnia. Ponadto motoryka. Tutaj także temat jest złożony i zależy od bardzo dużej liczby czynników: wieku, braków, kierunku rozwoju, diagnozowanej pozycji, możliwości czasowych, materiału genetycznego, czasu i możliwości treningowych itd. Jedno jest pewne: zawsze jest coś, co można poprawić i praca nad sprawnością ogólną, siłą, szybkością, wytrzymałością, skocznością, koordynacją ruchową, stabilizacją centralną i obwodową, mocą, techniką kroku biegowego i tak dalej – najpierw ogólnie, później w sposób ukierunkowany i wreszcie specjalistyczny – powinny być stałym elementem kompleksowego rozwoju sportowców w każdym wieku.
Fot. Krawczyk.photo
Pracuje Pan w Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie mówią o Panu, że jest Pan człowiekiem-orkiestrą, którego treningów obawiają się nawet najtwardsi podchorążowie. Na ile trudno jest przestawić się ze szkolenia zahartowanych żołnierzy na trenowanie profesjonalnych koszykarek?
Moja praca w Wojskowej Akademii Technicznej trwa od 2004 roku. Najpierw tymczasowo, prowadząc zespół męski w koszykówce akademickiej, a od 2007 roku już na stałe. Lubię pracę z ludźmi, mam z niej ogromną satysfakcję. Jeśli chodzi o porównanie pracy z podchorążymi i kobietami, to jest trochę tak, że zawsze staram się być szczery, prostolinijny, sprawiedliwy i fair w stosunku do każdego. Dodatkowo, jako ze jestem w pracy, dokładam oczywiście element profesjonalizmu. Lubię być i zawsze jestem przygotowany. Ze studentami wojskowymi jest tak samo – większość z nich nie miała nigdy styczności z kimś takim jak ja, ich dotychczasowe doświadczenia z panem od WF-u były oparte na Prawie Mata, czyli mata i grajta. Dlatego kiedy staje przed nimi facet konkretny, nakreślający jasne ramy współpracy, już wiedzą, że mogą się ode mnie czegoś dowiedzieć, nauczyć i zyskać na tym. To nie są głupi ludzie, już po pierwszych wspólnych zajęciach zauważają swoją szanse rozwoju motorycznego i reagują tak, jak każdy przytomny człowiek, to znaczy korzystają z tej szansy, ćwiczą z zaangażowaniem. Do tego, po tych kilkunastu latach pracy w WAT, przylgnęła już do mnie trochę etykieta kogoś o ponadprzeciętnej sprawności, chyba nawet im to trochę imponuje i zauważają potrzebę dorównania mi, ba – nawet prześcignięcia czterdziestolatka. W Polonii „ścigam się” jedynie z Maryną Pyką i Werką Preihs o tytuł największego dzika na naszej siłowni.
Chcielibyśmy zapytać również o Pana biznes, firmę Pro&Fun. Czy istotnie ma Pan sporo pracy jako trener personalny?
Nie narzekam na brak zajęć. Pracy mam faktycznie dużo, ale wcale mnie to nie martwi. Pracuję z koszykarskimi kadrami narodowymi (obecnie U18K), w ramach programu współpracy Ministerstwa i Polskiego Związku Koszykówki w KOSSM i Młodych Asach Parkietów, gdzie jestem koordynatorem regionalnym trenerów przygotowania motorycznego. Prowadzę szkolenia, przygotowuję rozpiski treningowe swoim podopiecznym, organizuję zawody i eventy sportowe oraz prowadzę treningi personalne z ludźmi w rożnym wieku i z różnych profesji. Spełniam się i pomagam innym, a do tego mam z tego kilka złotych. Czego w tym nie lubić?
Używał Pan swego czasu sloganu “be like Mike”. Na ile to przejaw sentymentu do Michaela Jordana?
Jak wielu, darzę ogromnym sentymentem Michaela Jordana. Wychowałem się oglądając jego mecze, jego odejścia, powroty, sukcesy i rozwój koszykarskiego świata. Muszę jednak Państwa zasmucić – na moim podwórku było czterech Michałów, wiec moja mama zapobiegawczo wołała na mnie Michael albo Mike. Ta ksywa przylgnęła do mnie zatem od najmłodszych lat w rodzinnym Augustowie. Głównym powodem używania sloganu „be like Mike” były pozytywne teksty moich kolegów, znajomych i innych świrniętych ludzi, którzy patrzyli jak gramy, jak coś robię, jak ćwiczę – że chcą być jak Mike. Działo się to zupełnie spontanicznie, bo przecież gdzieś na północno-wschodnich kresach Polski, w czasach czarno-białych telewizorów i telefonów stacjonarnych, ciężko było o znajomość amerykańskich sloganów i tekstów rodem z NBA. W późniejszych czasach ja sam też chciałem być jak Mike Jordan, w sumie pół świata podziela taki pogląd.
fot. archiwum prywatne Michała Gulana
Koniecznie musimy z Panem poruszyć temat Pana sportowej przygody w Arabii Saudyjskiej, o czym przypomniał niedawno w jednym z wywiadów trener Piotr Kulpeksza, pracujący obecnie w Bydgoszczy. Podjęliście w duecie pracę w zespole koszykarzy Al-Hilal Rijad. W jaki sposób tam trafiliście i jakie były dla Panów największe zaskoczenia kulturowe – tak światku tamtejszej koszykówki, jak i w życiu codziennym?
Wyjazd do Arabii Saudyjskiej był bardzo ciekawym doświadczeniem. Trenera Kulpekszę poznałem lepiej na stażu trenerskim przy kadrze narodowej, bodajże U20 kobiet, jakoś w czerwcu 2016 albo 2017 roku. Pomagałem mu, robiąc scouting, wideo, przygotowując w wersji pisanej playbooka itd. Pokazałem się z dobrej strony, jako gość, który nie boi się wyzwań i pracy. Kiedy przeczytałem na facebooku, że Piotrek wyjeżdża do Arabii Saudyjskiej, napisałem do niego, gratulując i życząc powodzenia. Oddzwonił i zapytał czy nie chciałbym tam pojechać razem z nim. To był bodajże poniedziałek, a mieliśmy lecieć już w czwartek. Myślałem, że żartuje. Niemniej kiedy okazało się, że oferta jest na poważnie, opowiedziałem o tym mojej ukochanej żonie, która zawsze bardzo mnie wspierała. Powiedziała, żebym jechał i takim sposobem, z krótkiego epizodu na stażu, poznałem „Kulkę” dużo bliżej i zyskałem przyjaciela na całe życie. Na miejscu w Arabii Saudyjskiej zderzyliśmy się z totalnie inna kulturą. Początkowo nie widzieliśmy całego tego bałaganu – albo widzieliśmy, ale głęboko wierzyliśmy, że uda nam się poukładać wszystko po swojemu tak, żeby było dobrze. Niestety nie udało się. O Arabii mógłbym opowiadać godzinami, ale wspomnę o dwóch historiach, które nas zdziwiły. Pierwsza z nich: jakiś tydzień po naszym przyjeździe do Rijadu miała tam miejsce głośna sprawa – wykonanie kary śmierci jednego z książąt. Podobno dwa lata wcześniej popełnił on morderstwo i generalnie tamtejsze prawo jest równe w stosunku do wszystkich, a mówi oko za oko. Przez te dwa lata rodzina tego księcia próbowała się dogadać z rodziną zabitego, ale ci żądali sprawiedliwości. Tym oto sposobem, któregoś pięknego dnia na rynku w Rijadzie ścięto głowę tego księcia! Drugą historią, która nas zaskoczyła, była sprawa policji religijnej. W porze modlitwy po mieście jeździ policja i wlepia mandaty, podobno potrafi również robić zdecydowanie bardziej drastyczne rzeczy, stosować rękoczyny itd. Siedzieliśmy, popijając kawusię, a tu nagle, w ciągu kilku sekund wszystkie rolety w dół, drzwi zamknięte na kłódkę i światło zgaszone. Minęła pora modlitwy, patrol policji przejechał i znowu wszystko się otworzyło. Najciekawiej jednak było, kiedy zaczął padać deszcz. Okazało się, jak dziurawe są dachy. Padało przez dwa dni i to wystarczyło. Nie mogliśmy trenować, bo zalało halę. Nie mieliśmy gdzie spać, bo zalało hotel i między innymi nasz pokój. Ruch drogowy został sparaliżowany, bo ulicami płynęły rzeki – Saudyjczycy nie mieli żadnego drenażu dróg, bo przecież u nich nie pada. Totalny armagedon. Po przylocie do Arabii postanowiliśmy nawiązać kontakt z naszymi rodakami, więc zgłosiliśmy się do ambasady. Zostaliśmy zaproszeni na imprezę. Po dotarciu na miejsce okazało się, że owa impreza była w rzeczywistości mszą. W Arabii bardzo restrykcyjnie pilnowany jest monopol religijny, stąd cała konspiracja w ambasadzie. Mieliśmy nadzieję na faktyczną imprezę i jako że się zawiedliśmy, następne zaproszenia odrzucaliśmy. Któregoś dnia jednak pękłem i skorzystałem z zaproszenia. Okazało się, że pojechaliśmy na pustynię i najpierw zaliczyliśmy jazdę po muldach samochodami z silnikami v8, a później na środku pustyni zrobiliśmy sobie grilla i imprezę. Całość zakończyła się pool party w Ambasadzie. Na zakończenie tej arabskiej przygody okazało się, że nie mogłem opuścić kraju. Cofnięto mnie na lotnisku. Trener Kulpeksza przeszedł odprawę i poleciał do Polski, a ja zostałem cofnięty. Okazało się, że działacze naszego klubu nie dotrzymali terminów i procedur wizowych. Miałem pełno w gaciach, przyznaję. Sytuacja nie była łatwa. Gdybym wcześniej nie poznał jednego z szejków, pewnie do tej pory bym stamtąd nie wyjechał. Szejk zapłacił za mnie 30 tysięcy złotych kary w jakimś tamtejszym urzędzie, pomógł przebrnąć przez wszystkie procedury, wyjaśnił i rozwiązał tę sprawę oraz dał mi dach nad głową. To wówczas jedyny raz w życiu miałem swojego prywatnego lokaja.
fot. archiwum prywatne Michała Gulana
Jak ten saudyjski epizod wyglądał dla Panów od strony sportowej?
Angaż dostaliśmy w najwyższej lidze, tamtejszej ekstraklasie męskiej. W Arabii Saudyjskiej jest jednak tak, że zawodowcami są tak naprawdę tylko gracze zagraniczni, a miejscowi mają obowiązkową, nadaną przez króla pracę. Było tak, że wychowankowie klubu z Rijadu musieli podjąć pracę sto kilometrów od swojego domu rodzinnego i nie było na ten temat żadnej dyskusji. Jedziesz i tyle. Jak nie jedziesz – nigdy nie będziesz miał pracy i po temacie. Nasi zawodnicy miejscowi nie byli zawodowymi koszykarzami, tylko najczęściej żołnierzami, policjantami, studentami. Niektórzy przylatywali na trening z miast oddalonych o 500-1000 kilometrów w czwartek wieczorem po pracy i zostawali do sobotnich zawodów. Jeśli miałbym opowiadać o poziomie tych rozgrywek, to moim zdaniem zależał on tylko od obcokrajowców. Kluby zasilane były pieniędzmi szejków. Każda sekcja należała do innego szejka. Jeśli klub było stać, bo szejk dał rozsądną kasę, to było kim grać. Jak nie dał – no cóż.. Nasz szejk wyjechał pół roku wcześniej „na weekend” i już nie wrócił. Kontakt z nim się urwał, dlatego sekcja koszykówki klubu Al-Hilal nie miała pieniędzy. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce okazało się, że mimo zapewnień władz klubu nie było czasu i pieniędzy na okres przygotowawczy za granicą, a do startu ligi został miesiąc. Poukładaliśmy koszykarsko z trenerem Kulpekszą to co się dało i z kogo się dało. Przygotowaliśmy ich też motorycznie, ale w ostatecznym rozrachunku miejscowi amatorzy nie mieli na parkiecie szans z profesjonalistami przeciwników. Na inaugurację rozgrywek przegraliśmy z mistrzem, wicemistrzem i bodajże z zespołem z czwartego miejsca – wszystko na styku. W końcówkach meczów zabrakło chłopakom doświadczenia i zimnej głowy. Czwarty mecz poprowadził już ktoś inny za nas. Chłopaki, dorośli mężczyźni, wygrali ten mecz, a po nim wszyscy przyszli do nas, dziękując za naszą pracę. Kilku z nich płakało, bo nikt w nich wcześniej nie wierzył, nikt im nie zaufał na boisku. Dziękowali za otrzymane zaufanie i za rozwój oraz szansę grania. W moim odczuciu był to najbardziej wartościowy i mega emocjonalny moment tego wyjazdu.
Wróćmy jeszcze na chwilę na polskie podwórko. Ostatnio urządziliśmy wśród sympatyków i ludzi basketu ankietę, gdzie jednym z pytań była kwestia tego, kto zostanie mistrzem Polski EBLK. Trener Maciej Szelągowski wytypował do złotego medalu VBW Arkę Gdynia, ale absolutna większość wskazała BC Polkowice. Jak to ułoży się w Pana opinii?
Jestem tego samego zdania co absolutna większość. Polkowice są moim tegorocznym faworytem. Mają kompletny skład, są dobrze przygotowani, wyglądali w tym sezonie na mocną ekipę, zarówno na swoim podwórku, jak i w występach międzynarodowych. Do tego pracuje tam młody, ambitny sztab, który zna się na swoim fachu. Na ten moment w typowaniu kandydata do mistrzostwa Polski EBLK nie będę oryginalny i oddaję swój głos na BC Polkowice.
Zdjęcie w tle: fot. Adrian Stykowski
Głównym Partnerem SKK Polonia podczas koszykarskich krajowych rozgrywek ligowych w 2022 r. i rozgrywek europejskich jest m.st. Warszawa, które wspierając od lat koszykówkę kobiet i inne dyscypliny sportowe, przyczynia się do promocji aktywności ruchowej społeczeństwa